wtorek, 15 września 2015

Sok malinowy

To już na prawdę ostatni dzwonek na zrobienie soku malinowego. Kto jeszcze nie zdążył, a chciałby mieć malinową ambrozję niech się lepiej pospieszy!

Sok malinowy robię jak najbardziej tradycyjnie, bez sokownika i z jak najkrótszą obróbką termiczną aby zachować cenne witaminy. Może i jest nieco więcej roboty ale wydaje mi się, że gra jest warta świeczki, tym bardziej jeśli sok ma służyć dzieciom.



Sok malinowy

1 kg malin
1 szklanka cukru
1 szczypta miłości

Maliny oczyścić bez mycia (spokojnie, nikt jeszcze nie umarł od nieumytych malin, a nie wypłukujemy z nich soku). Następnie umieścić w słoju warstwami naprzemiennie z cukrem. Dobrze im nieco pomóc i rozgnieść trochę tłuczkiem. Słój umieścić w ciepłym miejscu, najlepiej na słońcu na ok. 2 dni. Nie powinien w tym czasie zacząć fermentować ale nawet gdyby, to nic nie szkodzi. Dobrze aby w trakcie tych dwóch dni kilka razy przemieszać malinki. Po tym czasie wyłożyć sito lnianą ściereczką lub tetrą podwójnie złożoną i umieścić sito nad rondlem. Malinki wraz sokiem wylać na sito i poczekać chwilę aż samoistnie spłynie sok. Kiedy to się stanie, pozostałe owoce bardzo silnie wycisnąć ręcznie skręcając ze ściereczki tobołek. To na prawdę nic strasznego. Gdyby ktoś chciał mieć sok super ekstra klarowny może jeszcze dodatkowo przelać sok przez filtr do kawy. Ja jednak nie widzę takiej potrzeby. Taki przefiltrowany sok należy już tylko zagotować i odszumować, a następnie rozlać do wyparzonych słoiczków i odwrócić do góry dnem.

Z podanej ilości malin powstanie ledwo trzy niepełne słoiczki soku, ale nikt nie broni Wam zrobić z podwójnej czy potrójnej ilości. Ja jednak robię maksymalnie z 2 kg malin, ponieważ większą ilość ciężko się wyciska.


Suszone pomidory i sok pomidorowy jako produkt uboczny

Przecier pomidorowy o którym pisałam tu, to absolutna podstawa jeśli chodzi o pomidory. Teraz jednak czas na coś niezwykle aromatycznego czyli suszone pomidory.






Pomidorki w trakcie suszenia. Po prawej stronie zasysają się słoiczki z sokiem.


Suszone pomidory

1 kg pomidorów lima
sól
cukier
suszone zioła: bazylia, oregano, tymianek (u mnie zamiast tymianku świeże listki macierzanki piaskowej)
olej rzepakowy

Pomidory umyć i dobrze osuszyć. Następnie pomidory pokroić na połówki lub ćwiartki i wydrążyć łyżeczką gniazda nasienne (przydadzą się do zrobienia soku), oraz odciąć szypułki. Pomidory można suszyć w piekarniku na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w temperaturze 50 - 70°C, najlepiej z termoobiegiem przy uchylonych drzwiczkach, ja jednak jak widać suszyłam w suszarce. Przed wyłożeniem pomidorów na blachę lub na sita suszarki należy je lekko posolić i odrobinkę posłodzić. Pomidory suszy się aż skórka będzie pomarszczona, środek sprężysty, a wewnętrzna strona całkiem sucha. Następnie pomidory należy obtoczyć w mieszance przygotowanych ziół i poukładać ciasno w słoiczkach. Zalać olejem do pełna, tak aby pomidory były całkowicie zanurzone. Słoiczki zakręcić i odstawić. Nie pasteryzować.



Jak już wspomniałam, gniazda nasienne można wykorzystać do wspaniałego soku pomidorowego. W internecie można znaleźć wiele przepisów na sok pomidorowy ale te przepisy podają właściwie sposób na uzyskanie rzadkiego przecieru, a nam chyba nie o to chodzi, prawda? Zatem do dzieła.

Sok pomidorowy

wydrążone gniazda nasienne z pomidorów
sól do smaku

Wydrążone gniazda nasienne z pomidorów przetrzeć przez sito, a następnie przełożyć do rondelka i zagotować. Posolić do smaku. Gorący sok przełożyć do słoiczków i odstawić do góry dnem.

Do soku można dodać pieprz, zioła i czosnek ale ja osobiście wolę przyprawiać sok tuż przed wypiciem. Tego soku nie stosuję do gotowania zupy, bo przecież wcześniej już zrobiłam przeciery.

Smacznego!

Przecier pomidorowy

Przetwory robię od dawna. Robiłam je nawet wtedy, kiedy jeszcze nie nastała na nie moda i niektórzy się dziwili, że chce mi się takie rzeczy w ogóle robić. Przyglądali mi się dziwnie, bo jeszcze takie fanaberie uchodziły osobom w "pewnym" wieku ale mnie? Takiej młodej? Młoda, to ja już dawno nie jestem ale mam nadzieję, że moje starsze dzieci (ze względu na nie same) za szybko nie uczynią mnie babcią. Nie mniej jednak na kwestie żywieniowe mam lekko staroświeckie spojrzenie i uważam, że należy wiedzieć co się je. Społeczeństwo też powoli otwiera oczy i co raz więcej kobiet decyduje się na zamykanie lata w słoikach. Na szczęście!

Przecier pomidorowy, któż go nie zna? Taki banał sobie wymyśliłam. A jednak przygotowuję go co roku i co roku cieszę się wspaniałym smakiem i aromatem świeżej letniej zupy, choć za oknem wiatr, deszcz, śnieg, ziąb i szaruga.

Przecier robię partiami po 5 kg, bo akurat tyle mieści mój wspaniały rondel.




Przecier pomidorowy

5 kg pomidorów
1/2 - 1 kostki masła (prawdziwego)
1 łyżka soli

Pomidory pokroić na ćwiartki (lub jak tam kto lubi - można nawet zmielić w maszynce) usuwając szypułki i wrzucić do rondla na rozpuszczone masło. Przesmażyć. Po krótkim czasie pomidory puszczą dużo soku. Odparować do pożądanej konsystencji, pod koniec regularnie mieszając. Przetrzeć przez sito. Przetarty przecier ponownie zagotować i gorący przelać do wyparzonych słoików. Słoiki zamknąć i odwrócić do góry dnem. Nie trzeba pasteryzować.

Masło, nie bójcie się go. Całe pokolenia wyrastały na maśle i nic im się nie działo. Przeciwnie, dożywali pięknego wieku i nie mieli sklerozy. Przecier przygotowany na maśle jest inny, bardziej aksamitny w smaku. Cudny. Mało tego, zupa przygotowana na takim przecierze nie musi być już gotowana na wywarze mięsnym. Wystarczy podkręcić smak jeszcze małą łyżeczką masła i śmietaną. Zaręczam, że zupa pachnie latem i jest lekka.

Najlepsze pomidory na przecier to odmiana lima, bo ma stosunkowo mało soku, a sporo miąższu. Można oczywiście usunąć gniazda nasienne, a wtedy krócej będzie trzeba odparować wodę z przecieru ale jak dla mnie to ten sok i pesteczki nadają przecierowi odpowiedni smak i kwasowość. Nie dosładzam przecieru (po co?) ani nie dodaję ziół, bo u mnie w domu każda potrawa ma mieć swój niepowtarzalny smak. Przypraw używam dopiero podczas gotowania. Jedynym wyjątkiem jest sól, która tu pełni rolę konserwantu. Gdzieś przeczytałam, że skórki z pomidorów które zostają na sicie po przetarciu można zblendować i dodać do przecieru. Można. Tylko czy warto? Zmiany smaku nie zauważyłam, wartość odżywcza też raczej nie wzrasta. Jak kto chce. Ktoś może jeszcze zapytać po co odparowuję wodę? Po prostu - to ma być przecier, a nie sok.

Cytrynki w likierze

Wrzesień zaskoczył mnie humorami. Nagle zrobiło się zimno i wietrznie. Moja Mała Myszka wróciła z przedszkola mocno podziębiona i trzeba było zaaplikować jej jakiś syropek. Co tu dużo mówić, ja też nagle zrobiłam się niezwykle "pociągająca", a to podsunęło mi pomysł na zrobienie cytrynek do herbaty. Od razu wyjaśniam - ja herbatę piję wyłącznie jak jestem chora. Skoro już wiecie, że jestem taka wybredna, to można się domyśleć że i zwykła herbata z cytryną niekoniecznie mnie zadowoli. Rumu w domu nie posiadałam, a zatem cytrynek w rumie nijak zrobić nie mogłam. Miałam za to likier śliwkowy.


Likier dostałam w prezencie jako wielki cymes ale mojego serca nie podbił. Postanowiłam więc, że zużyję go do moich cytrynek.



Cytrynki w likierze śliwkowym

4 średniej wielkości cytryny
1/2 l wody
4 - 5 łyżek cukru
1/4 l likieru
8 - 10 goździków 

Cytryny wyszorować i sparzyć, a następnie pokroić na cieniutkie plasterki wraz ze skórką. Usunąć pestki. Plasterki cytryny przełożyć do wyparzonych, najlepiej jeszcze gorących słoiczków. W między czasie z wody, cukru i goździków ugotować syrop. Kiedy syrop nieco przestygnie (ma być nadal gorący ale nie wrzący) zalać nim cytrynki mniej więcej do połowy słoiczków. Resztę uzupełnić likierem. Zamknąć słoiczki i odwrócić do góry dnem. Bez problemowo powinny się zassać.
Gotowe już po 1 - 2 dniach.

Muszę przyznać, że pachnie i smakuje bosko i niech się cytryny w rumie schowają!

piątek, 11 września 2015

Balkon w mieście

Mieszkając w dużym mieście człowiek, a przynajmniej ja stęskniony jest za przyrodą, za naturalnością, wolnością i swobodą. Co raz częściej myślę o wyprowadzce na wieś. Gdybym mogła, to już teraz, natychmiast przeniosłabym się, najlepiej do drewnianej chaty...
A na ten czas namiastką mojej wsi jest balkon.


Widać, że roślinki obudziły się już do życia. Z resztą te pierwsze - krokusy już przekwitły, pierwiosnek ząbkowany, też już kończy kwitnienie ale za to:



czosnek niedźwiedzi już kwitnie,


poziomki raczyły wypuścić pąki,

a nawet pomidorki kupione w zeszłym tygodniu garną się do życia.


W zeszłym roku sama robiłam rozsady pomidorów, ale te które kupiłam dla porównania od zaprzyjaźnionego rolnika były zdrowsze, więc tym razem odpuściłam sobie zabawę z własną produkcją. No cóż, ja się nie bawiłam w szczepienie, a to jak widać błąd.
W tym roku nie będę też tak szalała z fasolą, sałatą, patisonami i innymi warzywami. Będą tylko pomidory, jakieś zioła, poziomki i truskawki. Wystarczy. Podziwiam osoby chcące i potrafiące uprawiać na balkonie wszystko, ale sama po zeszłorocznych doświadczeniach wyleczyłam się z niektórych roślin. Nie chodzi o to, że się nie udało. Po prostu fasolka szparagowa zdominowała mi balkon, patison miał 1 (słownie: jeden) owoc, sałatę zadeptywały mi gołębie.
Szczaw przydał się na zupę i w tym roku jakimś magicznym zbiegiem okoliczności wyrósł obok hortensji :-)
Nie wiem natomiast co zrobić z lubczykiem. Kocham lubczyk. Niestety, mszyce kochają lubczyk jeszcze bardziej.
Marzy mi się jeszcze drzewko owocowe, nie mogę się tylko zdecydować czy kupić takie o pokroju kolumnowym, czy w wersji mini.

Syrop z pędów sosnowych

Jeszcze nie tak dawno temu, w prawie każdym domu na przełomie kwietnia i maja na parapetach stały słoje wypełnione młodziutkimi pędami sosnowymi. Syrop sosnowy znany i stosowany był od dziesiątków pokoleń. Dlaczego o nim zapomnieliśmy? Czy syrop kupiony w aptece jest lepszy? A może bezpieczniejszy?
Domowy syrop sosnowy jest bezpieczny nie tylko dla dorosłych ale również dla dzieci. Przy czym ten dla dzieci robimy wyłącznie na cukrze, dla dorosłych może być z dodatkiem spirytusu. Ja osobiście jestem bardziej przekonana do tego domowego, ale każdy ma przecież wybór.
Aby syrop wykonany samodzielnie w domu dobrze działał, trzeba spełnić kilka zupełnie niewygórowanych warunków. Trzeba bowiem zbierać tylko młodziutkie, zielone pędy pokryte brązową, lepką łuską. Pędy, najlepiej aby miały 10 - 15 cm długości. Te dłuższe, nie mają niestety już zbyt wiele soku. I nie zapomnijcie aby nie ogołocić jednego drzewka ze wszystkich pędów!



Syrop z pędów sosnowych

1 kg pędów sosnowych
700 - 800 g cukru

Pędy oczyścić z brązowych łusek i nie myjąc układać ciasno w słoju warstwami przesypując cukrem, tak aby ostatnią warstwę stanowił cukier. Ja dodatkowo przełamuję każdy pęd na pół. Można podlać 1 szklanką przegotowaną wodą. Następnie przykryć i ustawić słoik na parapecie okiennym, lub w innym ciepłym miejscu. Po 5 - 6 tygodniach syrop należy zlać (przez gazę) do małych wyparzonych słoiczków. Przechowywać w suchym, ciemnym i chłodnym miejscu.
Jeśli chcemy zrobić wersję dla dorosłych, to zamiast wody należy wlać 0,75 l wódki lub 0,5 spirytusu.
Dzieciom podajemy 3 x dziennie 1 łyżeczkę od herbaty
Dorosłym podajemy 4 x dziennie 1 łyżeczkę od herbaty

Kazimierz Wielki kumem




Coraz chłodniej i ciemniej, deszcz padał dzień cały, więc i drogi rozmiękły, wreszcie słońce  zaszło  i  noc  nastała,  żadnym  nie  rozjaśniona  światłem. Do małej ubogiej chaty, w końcu wioski, ktoś zapukał. Gospodarz drzwi otworzył, a do izby wszedł żebrak, z kijem w ręku i workiem płóciennym na plecach, mokry i zabłocony.
- Niech będzie pochwalony!
- Na wieki wieków.
- Przenocujcie mię, gospodarzu, strudzony jestem bardzo, z drogi idę.
Kmieć pokiwał głową i westchnął.
- Juści ostańcie, kiedy nie macie schronienia. Na dworze ciemno i mokro; wygodnie wam tutaj nie będzie, bo chata mała, dzieci siedmioro, a obok w drugiej izbie chora żona. Ale z serca was proszę: czym chata bogata.
Podróżny musiał być bardzo zmęczony, bo zaraz usiadł i patrzał dokoła po ubogiej izbie. Wieśniak przyniósł mu chleba, miodu, mleka trochę, posłał świeżego siana i znów po coś wyszedł; ale za chwilę wrócił, niosąc małe dziecko na ręku.
- Bóg mi dał ósme - rzekł pokazując je ubogiemu.
Dziad popatrzał na dziecko i rzekł do wieśniaka:
- Ono wam przyniesie szczęście, zobaczycie. Zatrzymajcie się ze chrztem jutro do południa, a przyślę wam chrzestnego ojca, bardzo dobrego człowieka.
Kmieć zgodził się zaczekać. Zasiedli za stołem, obcy rozpytywał ciekawie o wszystko: co słychać we wsi, co ludziom dokucza, czego im brak najbardziej, jak można by zaradzić złemu.
Wreszcie spać się pokładli.
Nazajutrz ubogi wcześnie zniknął z chaty, ale kmieć do południa czekał na ojca chrzestnego. Aż tutaj od Krakowa jadą piękne kolasy i dworzanie na koniach, a wszyscy zatrzymują się przed biedną chatą. Wieśniak oczom nie wierzy; wtem z pierwszej karocy wysiada pan wspaniały, bogato ubrany, a zupełnie podobny do biedaka, którego wczoraj przyjął tak gościnnie. Był to sam król Kazimierz, zwany Królem Chłopów.
- Podzieliłeś się wczoraj ze mną chlebem i chatą, ja ci dziś do chrztu syna trzymać będę; siadaj z dzieckiem do pojazdu.
Chłop nie wiedział, co z sobą robić: i nie śmiał, i szczęśliwy był okrutnie, i nie umiał dziękować tak dobremu panu.
Król posadził go obok siebie i pojechali do kościoła.
Ale nie na tym koniec. Poznawszy potrzeby ludu, Kazimierz starał się im zaradzić, pomóc, osłonić go przed uciskiem, wymierzyć sprawiedliwość, dać ulgę w pracy a możność zarobku.
Bo rozumiał doskonale ten król chłopów, że kraj dopiero wtedy będzie bogaty, potężny, kiedy lud w nim będzie zamożny i szczęśliwy. Dlatego zwiedzał chaty w ubogim przebraniu; chciał własnymi oczyma widzieć dolę wieśniaka, poznać prawdę, aby wiedział, co robić.
Naturalnie, że nie zapomniał i o gościnnym kumie: chrzestnego syna wychował na księdza. Był to mąż bardzo uczony, nazywał się Kazimierz Trzaska.

Cecylia Niewiadomska

Marcello Bacciarelli

Masło

Osoby starsze i schorowane, wbrew obiegowej opinii niekoniecznie leżące mogą mieć problemy z odleżynami. Stosuje się dla takich osób specjalne poduszki i różne maści. Można również zastosować masło (nie jakiś miks czy margarynę tylko jak najbardziej tłuste, prawdziwe masło).


Masła oczywiście nie można traktować jako typowego leku, ale może ono skutecznie pomóc w walce z potencjalnymi odleżynami. Tylko proszę mnie nie zrozumieć źle - nie polecam masła do smarowania już powstałych odleżyn, a jedynie do smarowania i oklepywania miejsc, na których widoczne jest dopiero zaczerwienienie, specyficzne dla ciała skłonnego do odleżyn. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie aby całe ciało smarować masłem i oklepywać dla lepszego ukrwienia, oraz odżywienia suchej skóry. Warto pamiętać, że masło zawiera witaminy A i E, czyli witaminy młodości. Nie znaczy to, że skóra magicznie wróci do stanu sprzed kilkudziesięciu lat, ale już po krótkim stosowaniu będzie widać znaczną poprawę.
Metodę tę z powodzeniem stosowałyśmy z moją mamą (dzięki pewnemu wiekowemu już lekarzowi geriatrze) na moim ojczymie. Dzienna porcja masła zawsze stała na wierzchu gotowa do użycia. Oczywiście, możecie stosować choćby masło shea, ale w tym wypadku uważam, że stanowczo lepsze jest zwykłe masło.

Kwiat paproci




W pewnej wsi żył chłopiec, który miał na imię Jacuś. Usłyszał raz od starej kobiety, Niemczychy, opowieść o cudownym kwiecie paproci. Ten kwiat kwitnie tylko raz w roku, w noc świętego Jana, i tylko jeden w całym lesie. Ukryty jest w takim miejscu, że może go znaleźć wyłącznie człowiek młody i odważny, tym bardziej, że różne straszydła bronią do niego dostępu. Ale kto go już znajdzie - tego czeka wielkie szczęście na ziemi.
Zawziął się Jacuś i w noc świętojańską poszedł do lasu. Nie przestraszyły go ani ciemności, ani plątanina pni, korzeni i krzaków, ani straszne oczy spoglądające z gęstwiny. Znalazł kwiat paproci, zerwał go i schował za koszulę. Kwiat ostrzegł chłopca, że szczęście może przynieść tylko jemu, z nikim nie wolno mu się dzielić. Zawahał się Jacuś przez chwilę, ale przystał na ten warunek. Wtedy kwiat zapuścił korzonki do jego serca.
Radośnie wracał młodzieniec do domu. Najpierw wymarzył sobie, żeby mieć ogromny pałac, wioskę, liczną służbę. Zaledwie to pomyślał, spostrzegł, że jest pięknie, po pańsku ubrany. Na drodze czekał na Jacusia powóz zaprzężony w sześć białych koni, który zawiózł go do pałacu. Chłopiec wyspał się po pracowitej nocy w pościeli tak delikatnej jak łabędzi puch. Obudził się, gdy poczuł głód. Stół był suto zastawiony wybornymi przysmakami, a półmiski same wędrowały w jego kierunku. W skarbcu znalazł nieprzebrane ilości złota, srebra i diamentów. Przemknęło mu przez myśl, że mógłby się tym bogactwem podzielić z rodziną, ale zaraz przestraszył się, iż wtedy wszystko straci. I żył sobie bogato i wygodnie, tylko nie był szczęśliwy. Budował nowe pałace, przerabiał ogród, jadł zamorskie przysmaki, lecz nudził się i tęsknił za rodzinną wioską. Z tego powodu stał się okrutny i znajdował przyjemność w znęcaniu się nad ludźmi.
W końcu Jacuś zatęsknił za swoimi bliskimi. Pojechał odwiedzić rodziców. Znalazł chatę taką samą jak przed laty, ale jeszcze nędzniejszą. Rodzona matka nie chciała go poznać. Powiedziała, że jej syn miał dobre serce i gdyby zdobył majątek, nie pozwoliłby rodzinie przymierać głodem. A takich pieniędzy, którymi z nikim nie można się podzielić, nie przyjąłby. Jacuś stał zawstydzony i upokorzony. Miał ochotę pomóc rodzinie, ale bał się stracić majątek. Wahał się. W końcu wsiadł do powozu i odjechał.
Dalej wiódł życie bogacza, ale czuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Wytrzymał rok. Znów pojechał do rodziców. Ojciec już nie żył, matka leżała chora, w domu panowała nędza. Chwilę walczył Jacuś ze sobą, ponieważ miał wielką ochotę podzielić się majątkiem, ale strach znowu zwyciężył. Chłopiec wsiadł do karety i wrócił do pałacu. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie pomógł najbliższym, cierpiał, lecz jeszcze rok wytrzymał. Wreszcie pewnego dnia nakładł pieniędzy do kieszeni i udał się do rodzinnej wsi. Stara chata stała na swoim miejscu, ale nie było w niej żywego ducha. Wszyscy wymarli z głodu, chorób i nędzy.
Dopiero teraz Jacuś zrozumiał ogrom swojej winy. Z rozpaczy zapragnął zginąć i ziemia go pochłonęła razem z kwiatem paproci.

Józef Ignacy Kraszewski

Witold Pruszkowski – Kwiat paproci

Smok Wawelski



W dawnych czasach, zanim plemiona słowiańskie połączył Mieszko I, na wzgórzu wawelskim, wyrósł gród, którym władał zacny Król Krak. Księstwo było piękne i bogate, poddani Kraka cieszyli się że mają tak dobrego władcę, i wspaniały gród który od jego imienia nazwano Krakowem. Król miał również piękną i mądrą córkę Wandę.
Kraków szybko się rozwijał a do jego bram przybijali ludzie z sąsiednich plemion. Wśród pielgrzymów poszukujących szczęścia, znalazł się młody szewczyk imieniem Skuba, którego do Krakowa przygnała pogoń za własnym warsztatem szewskim.
Mieszkańcom Krakowa, życie płynęło w szczęści, a dni mijały beztrosko. Pewnego dnia ich spokojne życie wypełniła groza. Oto na niebie pojawił się ogromny smok. Jego wielkie skrzydła przyćmiły słońce, a gruby pancerz był odporny na strzały i miecze. Smok, zamieszkał w jaskini pod wzgórzem, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy w swoim czasie mieli stać się jego posiłkiem. Od tego dnia bestie w całej krainie i wśród sąsiednich plemion zaczęto nazywać Smokiem Wawelskim.
Ludzie niewielkimi grupami zaczęli opuszczać miasto, bojąc się Smoka Wawelskiego, który co rusz pożerał bezradne bydło. Miasto powoli pustoszało, gwarne i ruchliwe ulice zamieniły się w ciche labirynty. Wyjście z domu nie było już niczym naturalnym, lecz prawdziwym męstwem. Bezradny Król, zwrócił się nie tylko do swoich doradców, ale również do rycerzy i mieszkańców Krakowa. Uradzono, aby zebrać kwiat słowiańskiego rycerstwa, który zabije Smoka Wawelskiego i uratuje gród od jego tyranii .
Smok Wawelski nie miał zamiaru ustępować, każdy rycerz, który samotnie przybył do jaskini był natychmiast pożerany. Nawet kilkuosobowe grupy rycerzy, nie stanowiły problemu dla Smoka Wawelskiego. W końcu przed jamą stanęła armia stu śmiałków, uzbrojonych w tarcze i miecze, lecz i oni stali się głównym daniem Smoka Wawelskiego.
Skuba dużo rozmyślał o Smoku Wawelskim "Nie może tak być, że przez jednego potwora cierpi cały Kraków”. Całymi dniami szukał sposobu przechytrzenia potwora. Kiedy lamenty mieszkańców ucichły i ludzie opuścili warsztat w którym pracował, poprosił majstra o baranią skórę z której szyje się kożuchy. Majster był ciekaw cóż wymyślił młody szewczyk. Gdy zapoznał się z planem Skuby postanowił mu pomóc, choć bardzo się bał, że nie znajdzie wystarczająco dużo materiałów. Szewczyk przez całą noc ciężko pracował, szyjąc kukłę podobną do owcy, rankiem wypełnił ją siarka, z kamieniołomów. Jeszcze tego samego dnia zaniósł swoją kukłę pod jamę smoka i ustawił tak, aby wyglądała jak prawdziwa owca.
Gdy szewczyk wrócił, ludzie zaczęli go wypytywać o to, czy widział Smoka Wawelskiego. Skuba odpowiedział, że Smok Wawelski, śpi w jamie. Po czym opowiedział wszystkim o swoim planie. Wtedy rozległ się przeraźliwy ryk, Smok Wawelski musiał się obudzić i pożreć owce. Ludzie zaczęli wchodzić na mury miasta aby lepiej widzieć bestię.
W tym czasie Smok Wawelski, pijąc wodę z Wisły pragnął zagasić ogień, który siarka wnim wznieciła. Bestia nie potrafiła się opanować, mimo pełnego brzucha Smok Wawelski pił więcej i więcej, aż z nadmiaru padł martwy. Ludzie natychmiast rzucili się aby obrać smoka ze skóry by więcej nie powstał. Niosąc Skubę na rękach, szczęśliwy wrócili do miasta. Król rad, że ktoś wreszcie pokonał Smoka Wawelskiego, obiecał szewczykowi, rękę swej córki, na co młoda Wanda przystała z radością. Wesele trwało tydzień, a Skuba jako prezent weselny podarował swej małżonce buty ze smoczej skóry. Dwa lata po ślubie Wanda urodziła piękną córkę Żagannę.

Autor nie jest mi znany

Kruków - Kraków

Są dwie wersje legendy dotyczącej powstania miasta Krakowa. Jedna, ta bardziej znana mówi o tym, że miasto otrzymało swoją nazwę od legendarnego króla imieniem Krak (Grakchus). Druga nawiązuje do pogańskich korzeni Krakowa.


Kruków - Kraków

Skąd ciągnęły karawany kupieckie do Krakowa? Aż z Chazarii nad Wołgą, przez Kijów - stołeczny gród Rusi - przez Grody Czerwieńskie, Sandomierz, Wiślicę do Krakowa. A z Krakowa dalej, przez Wrocław, do Pragi i Ratyzbony.
Istniały jeszcze dłuższe lądowe szlaki kupieckie, na przykład z Arabii, które łączyły rdzenną Arabię z Arabią zachodnią, czyli hiszpańską
Sięgnijmy w czasy najdawniejsze.
Wisła leniwie toczy swe wody. Pomiędzy Wisłą, Rudawą, Prądnikiem - stawy, zalewiska, bagna. Nad nimi las łęgowy wysoki, dołem łozina, sitowie, trzciny. Rozrzucone osady ludzkie zajęły miejsca wyższe, suche. A więc skaliste wzgórza, pagórki: Tyniec, Salwator, Wawel, Okół, Gródek - wzniesienie, gdzie dzisiejszy Rynek, i inne. Suchych miejsc było ogółem niewiele. Osady rosły więc odrębnie, samodzielnie.
Nie było jeszcze królów, nie było nawet księcia Kraka, ale istniał Kraków. Kraków najstarszy, pogański.
Czasem osada, gród, miasto biorą swe nazwy od władców. Częściej owi władcy imię swe biorą od pradawnych miejscowości. Tak było z Krakowem.
Od góry Ślęży, zwanej także Sobótką, cały kraj nazwano Śląskiem
Kraków wziął swe imię od kruków. Kruk świętym był ptakiem, czczonym w pogańskim Krakowie. Miejsca pradawnego kultu mieściły się na okolicznych wzgórzach porosłych lasem.
Świętymi krukami opiekowali się pogańscy kapłani. Szczególnie czczony był biały kruk ze świętego gaju na Krzemionkach. Wokół gaju zbierali się mieszkańcy na uroczyste obrzędy, przybywali też licznie obcy, szczególnie kupcy, bo zawsze to lepiej zapewnić sobie opiekę miejscowego bóstwa i przychylność mieszkańców. Składano liczne ofiary. Rósł i bogacił się Kraków.
Kruki żyją długo, dłużej pono niż ludzie. Młodości świętego białego kruka nikt w Krakowie nie pamiętał. Z lotu kruków nad dębem w świętym gaju przepowiadano losy zamierzonej wyprawy wojennej czy handlowej, czy też wyniki różnych innych trudnych spraw. Gdy biały kruk dołączył w locie do gromady, gdy wzbił się wysoko - była to wróżba najpomyślniej-sza.
Wśród stawów licznych i moczarzysk mieszkały rusałki, panny wodne, którym przewodził Wodnik, zwany Żabim Królem.
Nocami - szczególnie na wiosnę i jesienią - na bagnach harcowały duchy i wodne stwory. Karawany kupieckie nie mogły się obejść bez przewodników, trzeba ich było wielu. Tak więc mieszkańcy Krakowa, oprócz rzemiosła, handlu, rolnictwa, hodowli, znajdowali niezgorszy zarobek.
Chrześcijaństwo wydało walkę bogom i bożkom pogańskim, świętym gajom, świętym krukom, posągom, świętym kamieniom. Na znak zwycięstwa krzyża - na wzgórzach, w miejscach pradawnych obrzędów, stawiano świątynie, kościoły i kaplice. Długo wszakże trwał jeszcze w Krakowie tajemny kult dawnych bogów, szacunek dla świętych ptaków, drzew, kurhanów, kamieni.
Gdy podczas wielkiej suszy spłonął święty gaj na Krzemionkach i zginął sędziwy biały kruk, mieszkańcy usypali nowy, wielki kurhan na miejscu dawnego - na cześć księcia Kraka, założyciela miasta. W gruncie rzeczy Kraków było wielu, bo tak się zwał przez długi czas każdy z władców, którzy kolejno panowali w Krakowie. Na kurhanie Kraka usadowiły się wygnane kruki, a nawet ku radości mieszkańców uwiły tam swe gniazda.
Pogańskie obrzędy i obyczaje, wypędzone z Krzemionek, odżyły tym mocniej na okolicznych wzgórzach: na przykład - Salwatora i Bronisławy Kościół Salwatora, przedromański jeszcze, jeden z najstarszych w Polsce -zbudowano na stoku wzniesienia górującego nad Krakowem.
Na szczycie, gdzie dziś znajduje się kopiec Tadeusza Kościuszki, długo jeszcze panowały pogańskie kulty i zwyczaje.Rozgniewany biskup krakowski kazał ptaki schwytać - co udało się w jedną burzliwą noc - i podczas uroczystej procesji utopiono kruki, „symbole szatana", uwiązawszy im kamienie do szyi.
Bagno z licznymi przesączami wód, nieopodal Wawelu, w którym znalazły swą śmierć, było dawniej siedzibą Żabiego Króla, stąd nowa nazwa - Żabikruk. Nosiło tę nazwę długo, aż znikło, osuszone i zajęte pod rozbudowę miasta.

Bronisław Heyduk

Rolada schabowa z farszem polskim

Tak się wspaniale składa, że jestem szczęśliwą posiadaczką Kuchni Polskiej z 1961 roku. Książka należała do mojego dziadka ze strony ojca, potem korzystała z niej moja mama, a obecnie ja z niej czerpię inspiracje lub tradycyjne polskie przepisy.


Jak widać, książka wiele przeszła i należałoby oddać ją w ręce introligatora, ale jakoś szkoda mi pozbawiać ją śladów historii. W książce jest oczywiście przepis na kurczęta po polsku, które uwielbiam. Całkiem nie tak dawno pani Magda Gessler przypomniała to tradycyjne polskie danie w którejś ze swoich rewolucji.


Przepis jest na kurczęta, a ja przecież obiecałam schab. Nie trudno się domyślić, że powyższy przepis posłużył mi za inspirację do nowego dania. A zatem do dzieła!


Rolada schabowa z farszem polskim

1,50 - 1,80 kg schabu
20 dkg mięsa mielonego mieszanego
25 dkg wątróbek drobiowych
1 - 2 pęczki natki pietruszki
1 jajko
2 - 3 łyżki bułki tartej
1 duża łyżka masła
4 ząbki czosnku
1 łyżka oleju
sól, pieprz, majeranek

Mięso umyć i osuszyć na papierowym ręczniku. Schab rozciąć w taki sposób aby tworzyło ok. 1 - 1,5 cm płat. Dobrze jest go lekko rozbić tłuczkiem. Wątróbki sparzyć we wrzątku przez 1 - 2 minuty, a następnie odsączyć, przestudzić i rozdrobnić np. blenderem.
W dużej misce połączyć składniki farszu, czyli mięso mielone, rozdrobnione wątróbki, jajko, bułkę tartą i posiekaną natkę pietruszki. Dodać sól i pieprz do smaku. Gdyby z jakiegoś powodu farsz był zbyt rzadki, dodać jeszcze trochę bułki tartej. Następnie rozprowadzić równomiernie farsz na schabie, pozostawiając na jednym z dłuższych boków wolne miejsce na ok. 2 cm, aby farsz nie wypłynął podczas pieczenia. Mięso zrolować i spiąć wykałaczkami, lub związać nicią kuchenną.
Czosnek obrać i zgnieść praską, dodać 1 łyżeczkę soli i rozetrzeć. Następnie dodać 2 łyżeczki majeranku i 0,5 łyżeczki pieprzu i olej. Ponownie wszystko rozetrzeć i powstałą mieszanką nasmarować roladę. Mięso przełożyć do żaroodpornego naczynia i schować do lodówki na przynajmniej 2 godziny.
Kiedy mięso się zamarynuje, należy podlać je odrobiną wody i dodać łyżkę masła. Wstawić pod przykryciem do piekarnika nagrzanego do 180°C  na 1,5 godziny. Co jakiś czas podlewać mięso powstałym sosem. Po tym czasie zdjąć przykrywkę, mięso obrócić i piec jeszcze 1 godzinę, pilnując podlewania sosem. Gdyby sos się za bardzo zredukował, można oczywiście dodać jeszcze trochę wody i masła. Podawać z ziemniakami i surówką, lub jak się komu podoba :-)

Smacznego!

Surówka z selera

Kiedy kończy się zima, człowiekowi zaczyna się "zachciewać". Kiszonki już są za mocne, a nowalijek próżno jeszcze szukać na straganach. W takich chwilach sięgam po niezawodną surówkę z selera.
Surówkę z selera chyba każdy zna i choć raz w życiu jadł. Ja jednak zachęcam do spróbowania tej mojej.



Surówka z selera

1 spory seler
1 winne jabłko
1 duży jogurt grecki
1 duża łyżka śmietany
1 łyżka majonezu
1 łyżeczka soku wyciśniętego z cytryny
4 - 5 łyżeczek cukru
garść rozdrobnionych orzechów włoskich
Selera i jabłko obrać, umyć, a następnie zetrzeć na tarce o małych otworach. Aby seler i jabłko nie ściemniały, dobrze już na etapie ścierania dodawać po łyżce jogurtu i mieszać. Dodać pozostałe składniki (orzechy można rozdrobnić wałkiem przez woreczek), wymieszać i pozostawić do "przegryzienia" w lodówce.
Ja tę surówkę robię raczej słodką i bardziej "mokrą', co widać na zdjęciu.

Smacznego!

Marynowane cebulki

Wiele osób na pewno się zastanawia po co robić jakiekolwiek przetwory, skoro wszystko można znaleźć na sklepowych półkach. Po co tracić czas i pieniądze? A jednak na wielu blogach i serwisach kulinarnych działy z przetworami cieszą się dużym powodzeniem i z resztą nie bez przyczyny. Wystarczy wziąć taki sklepowy słoiczek i przeczytać etykietę, a wtedy okaże się, że wielu składników bez ściągi nie da się zidentyfikować. Właśnie dlatego wszelkie słoiczkowe produkty robię sama.
Robiąc przetwory korzystam najczęściej z przepisów, które od lat mam zapisane w swoim zeszycie. Są to przepisy zebrane najczęściej od znajomych, choć bywają i spisane z internetu. Niestety dziś już nie jestem wstanie odnaleźć ich źródła.
Sezon na przetwory właściwie jeszcze się nie rozpoczął, ale chcąc mieć zamarynowane te najmniejsze cebulki, czyli dymkę trzeba za robotę zabrać się z końcem zimy lub wczesną wiosną.




Marynowana dymka

1 kg malutkich cebulek
0,5 szklanki octu 10%
1,5 szklanki wody
0,5 szklanki cukru
1,5 łyżeczki soli
ziele angielskie, gorczyca, liść laurowy, pieprz ziarnisty

Cebulki obrać i umyć. Zagotować wodę z octem, dodać cukier, sól i pozostałe przyprawy. Ja daję 1 listek laurowy, 5 ziaren ziela angielskiego, 10 ziaren pieprzu (może być kolorowy) oraz pół łyżeczki od herbaty gorczycy, ale oczywiście każdy może przyprawić wedle własnego smaku. Zalewę gotować ok. 2 minuty. Cebulki ułożyć dość ciasno w słoiczkach i zalać gorącą zalewą. Pasteryzować 5 minut.
Cebulkami można się cieszyć już po 2 - 3 dniach.

Smacznego!

Pieśń Słowana


 
Wisło biała, matko biała, czemu mętne wody twoje?
Jakże mętne być nie mają, kiedy do nich łzy padają? Lud u brzega ręce łamie, ręce łamie i ratunku woła, a ratunku nie ma...
Smok w pieczarze siadł pod górą, co zobaczy, to pochłonie, co pochwyci, to pożera. Kiedy z głodu ryczy wściekły, cała góra drży od ryku. Kiedy syty dyszy w jamie, oddech powietrze zaraża... Noc i dzień spoczynku nie ma - pola puste, lud ucieka, zwierz do lasu goni z trwogą... Trzody wyplenił i ludzi, dławi niewiasty i dzieci, a nigdy pastwy niesyty, ciągłe ryczy, ciągle dyszy.
- Czymże zgładzić żmiję, smoka? Miecz mu skóry nie przebije, pałka czaszki nie roztrzaska, gardła mu nie zduszą dłonie i piorun go nie zabije, i woda go nie pochłonie, i ziemia go nie przykryje.
Krak na grodzie smutny siedzi, myśli, duma, brodę zwija, podparł się i patrzy w ziemię. „Jak mam pożyć tego smoka, jak potworę tę umorzyć?" Myśli miesiąc, myśli drugi, smok żre ludzi, myśli trzeci, a smok ryczy... Rady! rady! Płacze, ręce załamuje. - Jak mam pożyć tego smoka, jak potworę tę umorzyć?
Siedem razy miesiąc rośnie, siedem razy się roztapia, aż Krak Skubę wołać każe.
- Skubo, człecze, rób, coć rzekę: zabij wołu, owcę zabij, wnętrzności wyrzuć do wody, a smoły weźmij gorącej, a siarki nabierz
palącej, a węgli nabierz czerwonych. Wypchaj ścierwo siarką, smołą, podrzuć je pod smoczą jamę, kiedy żmij zaryczy z głodu. Smok niech ogień ten pochłonie, niech mu wnętrzności przepali. Niech pęknie dzika potwora.
Poszedł Skuba i tak czyni, jako mądry król rozkazał. Zabił wołu, owcę zabił, nadział siarką, węglem, smołą, do pieczary je przywleką.
Gdy smok wyje z głodu wściekły i głodną paszczę otwiera: - Naści strawę, żmiju-smocze! - Połyka straszna paszczęka, ryknie, aż drży góra cała i gród z stołbami się chwieje. W smoku palą się wnętrzności, trzewia ogień mu wyżera. I z jamy głowę wywleka, leci do Wisły i żłopie. Żłopie, aż się nadął cały i rycząc rozpuki, i zdycha.
Wtem Krak z mieczem idzie z grodu, łeb żmii strasznej ucina, na żerdź go wtyka wysoko,
- Patrzaj, narodzie mój miły, że się twe męki skończyły.
Ptacy niosą wieść wesołą, wiatry polami z nią biegą, niech rolnik wychodzi z pługiem, niech pastuch bydło wyżenie, niech dzieci idą na łąki - nie ma już smoka na ziemi.
Nad smoczą jamą na górze gród się kamienny podnosi, tam Krak króluje spokojny, na cztery strony spoziera, cztery zwojował narody. A broda rośnie mu siwa i już mu piersi zakrywa, już i do kolan mu sięga. A kiedy dotknie się ziemi, król wie, że umrzeć mu pora. Ni się weseli, ni smuci, że swe królestwo porzuci, dwu synów ma już u boku i córkę Wandę ma jedną. Broda dorosła już ziemi.
- Przyszła już na mnie godzina; weźcie królestwo na dwoje. Siostrze dać królewskie wiano i żyjcie w braterskiej zgodzie. Płacz
po swym ojcu, narodzie! - Naród zapłakał i ciało niesie na górę Lassotę, na stosie go posadzili, tryznę z obiatą sprawili, popioły Kraka zebrali, każdy wziął po garści ziemi, szli i sypali, dopóki mogiła
w górę nie wzrosła.
Kraj na pół bracia dzielili, poczną panować Krak z Lechem. I Krak ma ziemi połowę, i Lech połowę ma ziemi. Lech patrzy na brata z trwogą: „starszy mi kark zgniecie nogą".
- Jedźmy do lasu na łowy bracie, na zwierza dzikiego, jedźmy razem w puszczę ciemną, będziemy gonić jelenie, będziem zabijać niedźwiedzie.
Siedli na koń, siostra z wieży prosi:
- Nie jedźcie na łowy - krucy dziś rano krakali i sen miałam w nocy krwawy. Weźcie czeladź, weźcie z sobą, zwierz jest dziki,
las jest czarny.
A Krak śmieje się i rzecze:
- Zwierz i las niestraszny dla nas.
Aż w puszczę ciemną wjechali - wtem młodszy staje i rzecze:
- Tutaj ci, bracie, umierać, ja całe państwo zagarnę. - Rzekł i młotem w skroń mu ciska, aż krew szkarłatna wytryska i Krak na
ziemię upada. Co tu czynić z ciałem brata? Z ziemi wilcy je wygrzebią, po trupie poznają ludzie. Mieczem go rąbie na ćwierci, tnie go na drobne kawały i na rozstajach je grzebie. Piaskiem białym przysypuje, nogami ubija ziemię. Księżyc i gwiazdy patrzały, puszcza ich widziała ciemna; księżyc, gwiazdy nie wydały, puszczy nikt nie słuchał głosu.
Jedzie na gród Lech i płacze, suknię rozdarł, ręce łamie.
- Biada mi - oto zwierz srogi brata zagryzł w ciemnym lesie. Krew widzicie na mej szacie, bom  go bronił nadaremno.
Lech wziął po nim ziemię całą i sam panował na grodzie. Na rozstajach, kędy ciało białym piaskiem przysypane, jasne lilije wyrosły, kwitną i z wiatrem bujają, wiatrom jęcząc powiadają:
- Tutaj jest Kraka mogiła, ręka brata go zabiła.
Ludzie idą nocą, drogą, dziwne głosy słyszą z trwogą, wiatr od-wiewa Kraka ciało. Na zamek niosą je ludzie, starszyzna na gród się zbiera. Niechaj ten, co zabił brata, idzie z ziemi na kraj świata, kędy oczy go poniosą.
Wanda została jedyna, która bogom ślubowała.
- Ona będzie nam królową.
- Jak mam być królową waszą, kiedym bogom ślubowała, że męża nie będę miała?...
Wanda morza, Wanda ziemi, Wanda powietrza królowa, naród śpiewa i wykrzyka:
- Córka Kraka niech panuje!
Na granicy, na rubieży, Niemiec siedzi jak lis w jamie, wieść do niego szybka bieży: dziewka siedzi na stolicy, wianek ma miasto korony, kądziel miasto miecza trzyma, męża nie chce, pana nie ma!
Rytgar kupy zbiera zbrojne, na bezbronny kraj, na wojnę. I stanęli na granicy, i śle posły do dziewicy.
- Mężem twoim chcę być, Wando, lub twe ziemie ogniem, mieczem przejdziem, spalim i wysieczem.
Już pola wojsko zalewa i las oszczepów się jeży, świecą tarcze, chrzęszczą bronie. Przyszły posły, Wanda staje.
- Ślubowałam bogom wiarę, męża nigdy mieć nie będę. Chcecie wojny? Wojsko sprawię, niech rozstrzyga bitwa krwawa.
Posły poszły, wojska płyną, pola, góry wnet obsiadły. Wanda Z mieczem, skronie w wianku, przodem jedzie, twarzą świeci. Patrzaj, Niemcze, licz swe siły. Pojrzał Rytgar, kędy były, ani śladu, ani słychu, pierzchło wojsko w lasy, góry. Sam się został Rytgar srogi. Losy swoje klnie i bogi, miecza dobył, pierś przeszywa, królujże, Wando szczęśliwa! Zwycięska wraca królowa. I na gród swój naród woła. Wyszła z wianuszkiem u czoła, w sukni białej, z kwiatkiem w dłoni.
- Pozdrawiam was, cni ojcowie. Przyszła na mnie ma godzina, życiem bogom ślubowała, na raz oddam im je całe, niż o rękę bić się mają ci, co ziemi pożądają. Wiedźcie mnie do Wisły brzega, nad głębinę, nad wir wielki. - Rzekła i w Wisłę się rzuca. Naród płacze swej królowej, cały się zbiega do ciała i sypie pani mogiłę, i pieśń o niej wieczną śpiewa.
Bóg wam zdrowie niechaj daje - a pieśń przy mnie niech zostaje...

Józef Ignacy Kraszewski

Piast


Legenda ta, powstała na podstawie kroniki Galla Anonima i nosi znamię wprowadzania chrześcijaństwa na terenie Polski. Dwie tajemnicze postacie, choć nienazwane z imienia odnoszą się do Cyryla i Metodego, którzy w tamtym czasie nieśli na terenach słowiańskich nową wiarę, i jak wierzyć kronice ochrzcili Siemowita, dziada Mieszka I, czyli to nie Mieszko I, a Siemowit był pierwszym chrześcijańskim władcą.


Piast

Podczas rządów Popiela niedaleko Kruszwicy miał własną zagrodę zamożny kmieć Piast kołodziej. Szanowali i kochali go sąsiedzi, bo chętny był do rady i pomocy, uczynny dla każdego, mądry i gospodarny.
Oprócz chaty i roli miał dużą pasiekę, która dostarczała mu miodu i wosku. Zarabiał także kołodziejstwem, więc pracy miał niemało, lecz i dostatek wszystkiego. Dobra żona, Rzepicha, pomagała mu w gospodarstwie, a wesołe i zdrowe dzieci stanowiły szczęście rodziców.
Poeta polski, Niemcewicz, który przed dwustu laty prawie w pięknych śpiewach historycznych opisał sławnych ludzi i ważniejsze wypadki z naszych dziejów, tak o tym kmieciu mówił:

Pośród Kruszwicy spokojnych wieśniaków
Był Piast, co bogów i ludzi miłował.
Dom jego szczupły, ale zewsząd czysty;
Za Gopłem małą pasiekę posiadał;
Cienił lepiankę jawór2 wiekuisty,
A na nim bocian gniazdo swe zakładał.

Właśnie podczas sporów z Popielem o wiece skończył lat siedem najstarszy syn Piasta. Była to dla rodziny bardzo ważna uroczystość, gdyż chłopiec z rąk matki przechodził pod opiekę ojca. W dniu urodzin dziecka obchodzono tak zwane postrzyżyny, to jest ojciec po raz pierwszy obcinał synowi długie włosy, nadawał mu imię i wzywał dla niego błogosławieństwa przodków.
Na ten obrządek spraszano sąsiadów i ugaszczano ich hojnie, aby upamiętnić dla nich zdarzenie i zapewnić dziecku ich życzliwość. Toteż Piast i Rzepicha zawczasu przygotowali dostateczny zapas mięsa i pieczywa, miodu i owoców leśnych. Uprzątnięto chatę, przystrojono zielenią, zastawiono obficie stoły.
Właśnie sproszeni goście zasiedli za stołem, kiedy w progu stanęli nieznani nikomu podróżni. Byli to dwaj młodzieńcy o jasnych włosach i pogodnych twarzach; zakurzone ich szaty świadczyły wyraźnie, że daleką przebyli drogę – prosili o wypoczynek. Byli przed książęcym dworem, ale ich tam nie wpuszczono – może znajdą gościnność pod wieśniaczą strzechą.
Gościnność i w pogańskiej Polsce była najświętszym prawem, obowiązkiem. Gość w dom – Bóg w dom – mówi stare przysłowie, a maluje ono wiernie, co czuł i myślał każdy.
Z radością też powitał Piast przybyłych, podał im wody, aby obmyli się z kurzu, i posadził za stołem, prosząc, by jedli.
Tymczasem rozpoczęły się obrzędy.
Matka przyprowadziła biało ubranego chłopca, w płóciennej koszuli, z rozczesanymi długimi włosami, i powiodła go przed ojca.
Chłopak upadł mu do nóg, a Piast go podniósł, uściskał, pokropił wodą ze źródła i ująwszy nożyce, przystrzygł mu włosy nad czołem.
Oddał potem nożyce najstarszemu z gości, ten uciął znowu długi pukiel i tak koleją co starsi krewni i sąsiedzi strzygli po trochu włosy wkoło głowy dziecka.
Kobiety je zbierały, aby zakopać w ziemię.
Wtedy podnieśli się dwaj podróżni, a jeden z nich przemówił:
– Pozwólcie i nam, bracia, pobłogosławić chłopca w imię naszego Boga.
I zrobiwszy znak krzyża, dodał:
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego chrzczę ciebie, Ziemowicie. Niech błogosławieństwo Boże będzie z tobą, nad domem twoim i dziećmi twoimi.
Obecni słuchali tego ze zdziwieniem, wzruszeni i pełni wdzięczności. Błogosławieństwo Boże jest przecież największym darem. Imię Ziemowita podobało się też wszystkim; Piast dziękował serdecznie.
Rozpoczęły się teraz pieśni obrzędowe. Matka przyniosła wieniec ze świeżych ziół upleciony i włożyła postrzyżonemu synowi na głowę, ojciec wziął go za rękę i powiódł na święte miejsce na cmentarzu, aby modlitwą uczcić duchy dziadków i zostawić ofiary na grobach.
Przez drogę śpiewano pieśni, groby polano mlekiem, poustawiano na nich misy z jadłem.
Kiedy wrócono na koniec do domu, spostrzeżono, że obcy młodzieńcy zniknęli. Kiedy odeszli, nikt nie zauważył, nikt nie widział, w którą stronę się udali. Musieli być to ludzie święci, gdyż zostawili święty dar bogów: błogosławieństwo.
Rozeszli się na koniec goście, ale nazajutrz wrócili z wieściami, że kmiecie się zbierają, aby obrać innego księcia; Popiela nikt słuchać nie chce.
Ze wszystkich stron schodziły się liczne gromady, jedni szli pieszo, inni jechali na wozach, tamci znowu konno, a nikt zagrody Piasta nie ominął. Każdy rad był usłyszeć jego mądre słowa i pokrzepić siły za gościnnym stołem. W Kruszwicy bardzo prędko głód zaczął dokuczać: okolica nie mogła wyżywić tylu ludzi, wielkich zapasów nikt z sobą nie przywiózł, a to co było, nie wystarczało dla wszystkich.
Gościnny kołodziej witał, podejmował, lecz w duszy rosła mu troska i trwoga: skądże dla tylu stanie? I co począć, skoro zabraknie żywności?
Z niepokojem pyta żony, co ma jeszcze w spiżarni. Biegnie Rzepicha zaraz do komory, ale po chwili wraca i opowiada z największym zdziwieniem, że zapasów nie ubywa, wszystkie statki pełne jedzenia, jak były.
Cieszy się Piast i dziwi, dziękuje bogom za ten dar ich łaski i śmielej zaprasza, częstuje.
– Dobry z ciebie gospodarz – chwalą ze zdziwieniem goście – kiedy wystarczysz na takie gromady.
– Nie moja w tym zasługa – tłumaczy się wieśniak. – Boża to wola i błogosławieństwo: świętych snadź ludzi ugościłem w chacie, bo odtąd nie ubywa mi zapasów.
Zdumieli się wszyscy, spojrzeli po sobie.
– A jakiegoż nam szukać księcia, jeśli nie takiego, któremu bogowie sami błogosławią! Nad Piastem boska ręka i opieka, Piast szczęśliwie nami rządzić będzie.

I zasiadł Piast kołodziej na tronie w Kruszwicy.
Już wdział purpurę, wziął miecz wojowniczy,
Świetną koroną uwieńczył swe skronie,
A wdzięczny, pragnąc uczcić stan rolniczy,
Rozkazał pług swój postawić przy tronie.

Cecylia Niewiadomska

O Popielu

Nad brzegami Gopła, w Kruszwicy, niegdyś, stał zamek, a na małej wysepce wśród fal szumiącego jeziora – wieża, do dziś dnia wody Gopła nucą w wietrzne dni i noce smutną, straszną pieśń o kruszwickim księciu, złym Popielu i jego żonie, Gerdzie… Dopuścili się wielkiej zbrodni, za którą spotkała ich sroga kara, a wymierzyły ją myszy!
Po śmierci starego, dobrego księcia Popiela na kruszwicki tron wybrano jego młodego syna, wiele lat tak naprawdę władzę w księstwie sprawowali jego wujowie, oni też, gdy młodzieniec dojrzał, wybrali mu za żonę, Niemkę, Gerdę. Młodzi od razu przypadli sobie do gustu, a szczególnie młody Popiel ukochał całym sercem swoją wybrankę. Popiel i Gerda zaczęli samodzielnie rządzić Kruszwicą, wujowie i stryjowie młodego księcia porozjeżdżali się do swoich domostw w nadziei, że młoda książęca para będzie sprawować uczciwie i sprawiedliwie rządy w Kruszwicy.
Niestety, do ich uszu raz po raz dochodziły skargi ludu kruszwickiego, ciężko doświadczanego przez młodego Popiela, który zakochany w Gerdzie, spełniał wszystkie jej zachcianki, nie bacząc na liczne cierpienia, na jakie naraża mieszkańców Kruszwicy, Popiel stawał się coraz okrutniejszy, za błahe przewinienia karząc wieloletnim lochem albo nawet śmiercią, strach w ludzie kruszwickim był coraz większy, z tęsknotą wspominano rządy starszego Popiela i jego braci, a ci patrząc co się dzieje, napominali często Popiela i jego żonę, aby zmienili się i mieli baczenie na innych, na lud, za którego szczęście są odpowiedzialni.
Na nic się jednak zdały nawoływania strapionych starców, wręcz przeciwnie, mściwa i złośliwa Gerda namawiała zakochanego w niej męża do nowych bezeceństw, lud cierpiał, a oni na swym zamku wyprawiali uczty huczne, zabawy kosztowne, które tym bardziej cieszyły występną Gerdę, im więcej głodnych mieszkańców grodu o litość księcia prosiło!
Popiel zabawy w najlepsze ze swą małżonką i synami zażywał, majątek odziedziczony po ojcu trwonił, ale wciąż mu było mało, nie podobały mu się ciągłe napominania stryjów, a Gerda, po raz kolejny wysłuchując ich napomnień i skarg, w coraz większą wściekłość wpadała, w końcu znalazła sposób, aby krewnych męża na zawsze uciszyć, zaplanowała zbrodnię, wiedziała co zrobić, aby już nikt nie śmiał przeszkadzać jej, Popielowi i synom. Nie zwierzyła się ze swych niecnych planów mężowi, udając wesołą, zaproponowała, aby sprosił wszystkich wujów i stryjów na wielką ucztę i pogodził się z nimi. Popiel nie do końca wierzył w słowa żony, nigdy jeszcze nie była tak ciepła i przyjazna, czy naprawdę chciała zgody? Być może uknuła jakiś plan? Nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt długo, przez tyle lat przyzwyczaił się, że to Gerda ostatecznie decydowała o wszystkim, zresztą… cóż mogło się stać, co mogłoby poruszyć jego zepsute do cna sumienie?
Nie minęło wiele czasu, gdy do zamku zaczęli przyjeżdżać krewni Popiela, przyjęli jego zaproszenie, chociaż nie do końca wierzyli w jego nawrócenie i chęć zmiany na lepsze, szczegolnie trudno było im uwierzyć w to, że Gerda stała się miła i uczynna, gościnna, a nawet szczera?
Zasiedli do suto zastawionych stołów i ucztować zaczęli. Jadła, smakołyków, trunków wszelakich było pod dostatkiem, stoły aż uginały się od tych bogactw, wszyscy dobrze się bawili, ale Gerda często do spiżarni wychodziła, niby to doglądać pracy kucharzy i sług, tak naprawdę, jednak co innego zaprzątało jej myśl… jeszcze tylko chwila, dwie i dokona swego strasznego dzieła, niech tylko ostatni kucharz zakończy swą pracę… Gerda zwolniła sługi od obowiązków, sprawdziła, czy nikogo nie ma w kuchni, znalazła mały dzbanuszek, który wcześniej przygotowała, zatrzasnęła drzwi spiżarni i w tajemnicy przed wszystkimi z małego dzbanuszka wlała kilka kropli do miodu, którym tej nocy gości raczyła…
Wujowie Popiela nie mogli uwierzyć, gdy zobaczyli wesołą Gerdę usługującą im, a ona do każdego kielicha zatrutego miodu dolewała… Zobaczył Popiel, że coś niedobrego dziać się zaczyna z jego gośćmi, kto tylko kielich miodu wychylił, na twarzy się zmieniał, a grymas bólu nie pozwalał mu mówić… Pojął w jednej chwili co się stało, było już jednak po toaście i za późno, by bieg zdarzeń odwrócić! Gerda nie na darmo wujów do zamku sprosiła… była to ostatnia uczta w ich życiu. W męczarniach konali jeden za drugim, a najstarszy, zanim ducha wyzionął – wymówił słowa klątwy, którą rzucił na całe plemię Popiela.
Przerażony książę nie zapamiętał tego, co z ust umierającego wuja usłyszał, poddał się woli Gerdy i wraz z nią zaczął się pozbywać ciał, które wraz z synami jedno po drugim do wód Gopła pod osłoną nocy wrzucali…
Cisza nastała na zamku, tylko wody Gopła złowrogo szumiały, złowrogo dla Popiela i Gerdy, nie wiedzieli, że sami sobie straszny los szykują!
Nie minęło wiele czasu, kiedy w całym księstwie zalęgły się nieprzeliczone stada myszy, ludzie opowiadali sobie, że wychodzą tysiącami z wód jeziora. Nikt nie mógł w to uwierzyć, ale tak właśnie było! Myszy całymi korowodami wychodziły z wody i biegły w stronę zamku, nie było komnaty,  nie było ani jednego schodka w całym zamku, na którym by się nie pojawiły, a ich pisk odbijał się w wodach Gopła. Popiel z Gerdą, przerażeni, zaczęli myśleć o ucieczce – przypomnieli sobie o wysokiej wieży stojącej na wysepce, wzięli swych synów i popłynęli ku niej.
Wielkie było ich szczęście, gdy znaleźli się na samym szczycie wieży, której mury ciężkie i twarde, od wszelkiego zła mogły ich uchronić, zapomniał jednak Popiel o klątwie – jej wyroki musiały się spełnić! Pisk myszy niósł się po wodach jeziora, myszy płynęły za księciem i jego rodziną, jakież było zdumienie Popiela, gdy zobaczył tysiące, może miliony myszy, które wchodziły już na wieżę… Niewiele miał czasu na strach, w jednej chwili myszy dostały się do wnętrza wieży i zjadły Popiela, Gerdę i ich synów, po Popielu została tylko korona, którą znalazł jeden z młodzieńców wysłanych przez mieszkańców księstwa na zwiady…
Zrozumiał co się stało, wrócił szybko do grodu i obwieścił jego mieszkańcom, że nie muszą się już bać Popiela, ani jego złej żony.

autor nie jest mi znany

O Lechu, Czechu i Rusie


Gdyby zapytać Chorwatów jak brzmi legenda o trzech wojach, odpowiedzą, że jest to legenda o trzech braciach: Lechu, Czechu i Mechu, a legenda ta jest u nich równie żywa jak i u nas...


O Lechu, Czechu i Rusie
Bardzo, bardzo dawno temu, przez krainę mieszczącą się między Odrą, a Wisłą, którą porastały nieprzebyte dziewicze bory pełne jeleni i niedźwiedzi, oraz wszelkiej innej zwierzyny, przedzierało się przez moczary i gąszcze trzech braci - spokojny i pogodny Lech, wesoły Czech i milczący Rus.
Pewnego dnia, kiedy słońce zniżało się już ku zachodowi i oblało czerwienią niebo, a bracia szukali sobie miejsca na wieczorny spoczynek, ujrzeli przed sobą polanę, na której rósł olbrzymi, rozłożysty dąb z gniazdem na szczycie. Bracia postanowili, że właśnie tu odpoczną. Wtem, na widok zbliżających się ludzi przepiękny biały orzeł wychylił się z gniazda, rozpostarł skrzydła i wzbił się ku przestworzom. Widok ten zaparł dech w piersi Lecha i właśnie dlatego postanowił tu osiąść na stałe.
Wybudował więc Lech na owej polanie wspaniały gród obronny o kształcie orlego gniaznda i nazwał go Gnieznem, a znak orła białego na czerwonym tle po dziś dzień jest godłem polskiego narodu. Gród ów, na wiele, wiele lat pozostał stolicą, w której mieszkali pierwsi władcy polscy.
Czech udał się na południe, a Rus na wschód i tam założyli swoje państwa, które od ich imion nazwano Czechami i Rusią. Zaś polaków po dziś dzień na cześć legendarnego Lecha niektórzy nazywają Lechitami.

MajuBaja

O Farskiej Górce w Puńcowie

W Puńcowie pod Cieszynem wznosi się pagórek, zwany Farską Górką. Na jego szczycie - jak opowiadali dawno już temu sędziwi puńcowianie - stały w hańdawnych czasach ołtarze pogańskie, na których okoliczny lud składał ofiary swoim bogom.
Ołtarze ułożone były z wielkich głazów, na których stały kamienne posągi bogów. Rządzili oni całym ludzkim światem, władali wichrami, błyskawicami, piorunami i grzmotami, dawali ludziom dostatek zwierzyny w borach do zaspokajania głodu, a wody w źródłach i strumieniach do gaszenia pragnienia.
Stali tam od niepamiętnych czasów owi bogowie pogańscy, wyciosani z kamienia, stali na głazach ofiarnych i przyjmowali od okolicznego ludu hojne obiaty w zbożu, jagniętach i plastrach przaśnego miodu.
Pieczę nad bogami roztaczali kapłani pogańscy, bo dobrze im było z nimi. Nie musieli wyruszać na łowy do puszczańskich ostępów, nie potrzebowali karczować leśnych gęstwin ani hodować bydła, ani szukać miodnych barci. Żyli w dostatku, bo hojne ofiary, składane przez lud na ołtarzach, wystarczały i dla bogów, i dla ich opiekunów.
Ale przyszły złe czasy na kapłanów pogańskich i na bogów wyciosanych z kamienia. W okolicy pojawili się inni kapłani, głoszący nową wiarę. Burzyli oni ołtarze bogów kamiennych, a ich posągi rozbijali w drobne okruchy. Kapłani pogańscy chowali więc potajemnie przed przybyszami swoich bogów i uchodzili w odległe okolice, gdzie nie dotarli jeszcze apostołowie nowej wiary.
Ciężko było kapłanom pogańskim opuszczać świętą górkę niedaleko Cieszyna. Postanowili ukryć swoich bogów w świętym miejscu, gdzie przez tyle wieków władali wichrami, błyskawicami, piorunami i grzmotami. Na szczycie świętej górki wykopali głęboką studnię, w niej ukryli kamienne posągi, otwór przywalili krzyżalami i zasypali ziemią. Na górce pozostały tylko głazy ofiarne z pogańskich ołtarzy.
Kapłani kamiennych bogów wierzyli, że wrócą niebawem do swojej sadyby. Nie stało się to nigdy. Pomarli gdzieś w dalekim świecie, a święte posągi pozostały w zapomnieniu na zawsze.
Sędziwi puńcowianie opowiadają, że na szczycie Farskiej Górki powstała kiedyś niewielka szczelina. Pasterze, którzy tam paśli bydło, skoczyli do lasu po długą żerdź i próbowali nią zmierzyć głębokość studni. Cała żerdź weszła w szczelinę, ale dna nie dosięgli. Nagle w ziemi rozległ się głuchy łoskot, jak gdyby walących się głazów. Pasterze puścili żerdź i uciekli.
Po szczelinie nie pozostało najmniejszego śladu. Z biegiem czasu zniknęły również ze szczytu górki głazy ofiarne z pogańskich ołtarzy. Zabrali je ludzie na węgły wznoszonych w okolicy chałup.

Józef Ondrusz

O narodzinach rzeki Wisły

W zamierzchłych czasach rozległym światem gór, puszcz, uroczysk i borów władał potężny Karpat. Miał on czterech synów na schwał: Tatra, Pienia, Beskida i Suda, którzy zarządzali poszczególnymi dzielnicami Karpatowych włości.
Beskid mieszkał ze swą żoną Boraną i dwiema córkami na uroczej górze Baraniej. Opiekował się leśnymi ostępami i tajemniczymi uroczyskami, obfitującymi w liczne stada niedźwiedzi, jeleni, sarn, rysi, żbików i innej zwierzyny.
Beskid i Borana kochali niezmiernie swoje córki bliźniaczki. Biała - żywa i rozbrykana - miała oczy niebieskiej jak błękit jasnego nieba i włosy złote jak snop promieni upalnego słońca. Czarnuszka - poważniejsza i stateczniejsza od siostry - spoglądała na świat swymi czarnymi oczami, odgarniając bezustannie nieposłuszne krucze kędziory.
Dobrze się żyło siostrom bliźniaczko w ojcowskiej sadybie. Pielęgnowały kwiaty na rozsłonecznionych polanach Baraniej Góry, opiekowały się niezliczonymi krociami gniazd leśnych śpiewaków i pilnowały dwóch źródeł pulsujących nieustannie kryształową wodą, do których wszystkie leśne zwierzęta chodziły gasić pragnienie.
Białka i Czarnuszka zapragnęły pewnego razu ruszyć w świat. Nie bronił im ojciec, nie zatrzymywała matka, bo oboje życzyli córkom radosnych przygód w nieznanym świecie.
Córki pożegnały rodziców i opuściły rodzinną sadybę. Pobiegła w dolinę rączą falą swego źródła rozbrykana Białka, ruszyła w nieznane poważna i stateczna Czarnuszka z drugiego stoku Baraniej. Niedługo jednak wędrowały siostry w pojedynkę, bo fale ich spotkały się i zlały w jeden nurt, a potem już zgodnie, trzymając się za ręce, parły naprzód. Mijały coraz to nowe okolice, przebiegały doliny wśród wzgórz i wzniesień, przemierzały ziemię śląską, krakowską, sandomierską, mazowiecką i mazurską, by w końcu pogrążyć się w falach bursztynowego Bałtyku.
Daremnie wypatrywali Beskid i Borana powrotu swoich córek. Słali im jednak z rozsłonecznionej góry Baraniej gorące pozdrowienia w postaci wianków uwitych z kwiecia leśnego i górskiego, rzucanych w nurty fal wybiegających z dwóch źródeł i płynących do dalekiego morza.
Powstała w ten sposób rzeka, która wyszła z góry Baraniej, otrzymała nazwę Wisła. Tak nazwał ją lud góralski, który z biegiem czasu zamieszkał nad jej brzegami. Krótki nurt wypływający ze źródła Beskidowej Białki nazwano Białą Wisełką, nurt zaś wypływający ze źródła Czarnuszki - Czarną Wisełką.
Ludzie żyjący nad Wisłą nie tylko opowiadali swym dzieciom, jak rzeka ta kiedyś powstała, ale słali również Białce i Czarnuszce serdeczne pozdrowienia z ich rodzinnych stron, w postaci wianków rzucanych w wiślane fale. Piękny ten zwyczaj, zwany wiankami, przetrwał do czasów dzisiejszych.

Józef Ondrusz

O Imku Wisełce

Znaleziono go którejś jesieni pośród ostępów leśnych nad rzeką Wisłą. Był pewnie synem węglarza, który daleko od ludzi, pośrodku podcieszyńskiej puszczy, z żoną i dzieckiem mieszkał i tam w mielerzach wypalał węgiel drzewny dla zamku książęcego w Cieszynie. Zmarło się pewnie węglarzowej, a ojca też musiało spotkać jakieś nieszczęście, bo pańscy pachołcy podczas polowania napotkali chłopca zabłąkanego w puszczy. Rodziców jego nie udało im się odszukać. Zabrali więc zapłakanego i głodnego znajdę na zamek książęcy.
Wołano nań Imko Wisełka, jako że jego imienia nikt nie znał, a dzieciaka znaleziono nad Wisłą. Chłopak rósł w oczach, rozwijał się nad podziw, lica miał rumiane i gładkie, był mądry i zwinny, toteż wkrótce stał się ulubieńcem księcia. Znienawidził go tylko jedyny syn książęcy, z którym Imko się chował, nie dorównujący mu ani rozumem, ani zwinnością, ani urodą.
Po śmierci ojca młody książę postanowił pozbyć się Imka na zawsze. Oskarżył go więc przed całym dworem książęcym, jakoby Imko knuł spisek przeciwko samemu panu, kazał mu wypalić na czole hańbiące piętno wygnańca i wypędzić z Cieszyna w bezludną puszczę beskidzką, aż gdzieś pod samą Baranią.
Zgraja zaufanych pachołków księcia związała skazańcowi ręce i popędziła go na miejsce wygania. Pod wieczór zatrzymano się koło niewielkiego źródła, a najstarszy z pachołków rzekł do Imka:
- Zapamiętaj sobie, że książę na zawsze wypędził cię z Cieszyna. Na czole wypalono ci piętno wygnańca. Rana zagoi się wkrótce, ale blizna, to okropne "W" nigdy nie zniknie z twojego czoła. Nie odważ się nigdy powrócić do Cieszyna, bo tam każdy, kto piętno twoje zobaczy, może cię zabić bezkarnie. Książę wyznaczył nawet nagrodę tysiąca złotych dukatów za pozbawienie cię życia. Tu na odludziu mieszkaj sobie i żyj, jak potrafisz!
Potem pachołcy dosiedli swoich koni i bez słowa ruszyli z powrotem. Tylko jeden z nich pozostał cośkolwiek w tyle, nieznacznie upuścił w trawę spore zawiniątko, a potem pognał za resztą.
Kiedy pachołcy przepadli w puszczy, Imko odszukał zawiniątko pozostawione mu przez litościwego człowieka i powrócił do źródła. Potem niecierpliwie rozsupłał węzeł i wydobył z zawiniątka nóż myśliwski, łuk, siekierkę bez rękojeści i niewielki woreczek końskiego obroku. Całe to swoje bogactwo przycisnął do piersi i w myślach dziękował za nie litościwemu człowiekowi.
A kiedy w chwilę później z gęstwiny wyskoczył pies Wiernuś, ulubieniec Imka z cieszyńskiego zamku, i ze skomleniem począł mu się łasić do nóg, radość wygnańca nie miała granic.
- Wiernusiu, piesku mój drogi, nie jestem sam! Ludzie mnie wypędzili, ale ty jeden pozostałeś mi wierny!...
Nazajutrz po bezsennej nocy, bo rana na czole okropnie piekła, rozpoczął Imko ciężkie życie wygnańca. Od wschodu do zachodu słońca praca paliła mu się w rękach. Nóż i siekiera stały się dlań znakomitą bronią i narzędziami do wszystkiego. Nożem ustrugał do siekiery zgrabną rękojeść, z rosnących niedaleko głogów naciął ogromną ociepkę sękatych strzał, którymi polował na leśną zwierzynę, z huby leśnej sporządził miękką hubkę, tak bardzo mu potrzebną do niecenia ognia. Iskry łatwo krzesał, uderzając krzemieniem o krzemień, które znalazł n kamienistym dnie niedaleko płynącej Wisły.
W niedługim czasie stanęła przy źródle przestronna chata z okrąglaków. Na środku klepiska znajdowało się palenisko, obok, na podwyższeniu, Imko urządził legowisko dla siebie i Wiernusia.
Czas mijał, upływały miesiące, zmieniały się pory roku. Na karczowisku koło chaty dojrzewał spory zagon owsa, mozolnie wyhodowanego przez Imka z kilku garści końskiego obroku. Teraz już Imko nie cierpiał głodu. Puszcza obfitowała w zwierzynę, Wisła dawała ryb pod dostatkiem, a owsiany placek był nie lada przysmakiem. Tylko samotność dawała się wygnańcowi okrutnie we znaki.
Już trzecia puszczańska jesień chyliła się Imce ku końcowi. Pewnego ranka wyszedł on ze swoim Wiernusiem nad Wisłę, żeby spojrzeć na wezbrany po kilkudniowej ulewie nurt wody. Wówczas na przybrzeżnych karczach znalazł Wiernuś postrzępioną chustkę z lnianego płótna. Przyniosła ją widocznie woda skądś spod Baraniej.
- Płócienna chustka, Wiernusiu! Muszą tam gdzieś mieszkać ludzie! Chodź, piesku, pójdziemy poszukać sąsiadów!
Imko zabrał na drogę kawał owsianego placka i ruszył w górę rzeki. Pod wieczór natrafił pod samą Baranią na niewielki szałas. Mieszkał w nim stary człowiek z wnuczką Hanką.
Imko z Wiernusiem zatrzymali się na nocleg u sąsiadów. Długo w noc siedzieli wszyscy przy trzaskającym ogniu i opowiadali na wzajem swoje dzieje.
Hanka była sierotą, bo oboje rodzice odumarli ją ubiegłej jesieni. Teraz opiekuje się schorowanym dziadkiem i gospodaruje na mizernej chudobie.
Nie musiał Imko długo przekonywać starca i Hanki, żeby przenieśli się do jego chaty. Będzie im tam razem lepiej i radośniej.
Zaraz nazajutrz odbyły się przenosiny do chaty Imka. Hanka niosła w płachcie na plecach najpotrzebniejsze rzeczy, Imko pomagał iść kulejącemu starcowi. Po resztę chudoby wybiorą się oboje młodzi w najbliższych dniach. Największą radość sprawiły Imce narzędzia ciesielskie, które znalazł w szałasie.
W chacie Wisełków rozpoczęło się nowe życie. Młodzi pracowali od rana do nocy. Zimą przygotowywali kłody i tarcice, z których na wiosnę zbudowali nową chałupę. Około niej z roku na rok przybywało zagonów owsa i lnu. W starej, z okrąglaków, trzymano przez noc kilka sztuk owiec i baranów.
Starcowi poprawiało się zdrowie. Pomagał młodym w gospodarstwie i pilnował dwojga pociech, które były wszystkim dla ich szczęśliwych rodziców.
Z biegiem czasu przybywało chałup nad Wisłą. Z bliższych i dalszych okolic ściągali tam ludzie, którzy swą wieś od rzeki Wisły nazwali również Wisłą.

Józef Ondrusz

Legendy polskie - dylemat

Mam duży dylemat z naszymi legendami. Zastanawiam się, czy powinnam je umieszczać w jakiś w miarę chronologiczny sposób, czy odpuścić sobie. Czy podzielić na legendy i podania nawiązujące do historii państwa polskiego, jego początku i na czysto baśniowe, czy wymieszać wszystko... Podjęłam decyzję, że na razie pomieszam, a potem zobaczymy, czy będzie taki podział potrzebny.

Kopciuszek


Wszyscy znamy historię Kopciuszka, ale ja pragnę przedstawić zapomnianą już chyba wersję braci Grimm. Tę wersję opowiadała mi moja babcia i tę ja sama czytałam moim dzieciom. Jest trochę krwawa, ale nie bez sensu. Pamiętajcie, że to i tak uładzona wersja pierwotnej historii. Jeśli myślicie, że dzieci powinno się chronić przed zbyt "strasznymi" historiami, to pomyślcie, że kiedyś będą musiały wyjść ze złotej klatki, a wtedy nastąpi zderzenie z brutalną rzeczywistością, z którą będą musiały sobie poradzić. Baśnie i opowiadania mają przygotować dzieci do prawdziwego życia, nauczyć się radzić ze strachem i pomóc odróżnić dobro od zła.


J.M. Szancer

Kopciuszek

Pewnemu bogatemu człowiekowi zachorowała żona umiłowana; czując zbliżającą się śmierć, przywołała do siebie córkę jedynaczkę i rzekła do niej:
– Dziecko ukochane, pamiętaj, bądź pobożna i dobra, a Bóg zawsze przyjdzie ci z pomocą, ja zaś będę patrzyć na ciebie z nieba i czuwać nad tobą.
To rzekłszy zamknęła oczy i umarła...
Dziewczynka chodziła codziennie na grób matki i płakała, a była wciąż pobożna i dobra. Kiedy nadeszła zima, śnieg okrył mogiłę białą chustą, a kiedy spłynął, ojciec sieroty poślubił inną kobietę.
Druga żona przywiozła z sobą dwie córki, o pięknych i gładkich twarzyczkach, lecz za to o sercach czarnych i zazdrosnych. Dla biednej sieroty rozpoczęły się teraz smutne czasy.
Dlaczego ta głupia gęś ma siedzieć razem z nami w pokoju? – mówiły siostry. – Kto chce jeść chleb, ten musi na niego zarobić! Precz, dziewko kuchenna, do roboty!
Odebrały sierocie wszystkie jej piękne suknie, odziały ją natomiast w jakieś stare, szare łachmany i dały jej drewniane trzewiki.
Popatrzcie, jak się ta dumna księżniczka wystroiła! – zawołały i zaprowadziły ją ze śmiechem do kuchni. Biedactwo musiało teraz od rana do nocy ciężko pracować, wstawać o świcie, nosić wiadrami wodę, prać, rozpalać ogień na kominie i gotować.
Przy tym jeszcze siostry dokuczały jej ciągle, robiły jej przykrości, jakie tylko wymyślić zdołały, wyśmiewały się z niej, wsypywały do popiołu groch i soczewicę i biedna dziewczyna wybierając je musiała nieraz siedzieć do późnej nocy. Wieczorem, zmęczona po pracy, me miała nawet swego łóżka, kładła się więc na kominie zagrzebując się w popiele... I była dlatego zawsze brudna i zasmolona; przezwano ją więc Kopciuszkiem.
Wybierał się razu jednego ojciec jej na jarmark i zapytał pasierbic, co im przywieźć.
Piękne suknie – odrzekła jedna.
– Perły i drogie kamienie – dodała druga.
– A ty czego chcesz. Kopciuszku? – zwrócił się ojciec do córki.
Ułam mi, ojczulku, pierwszą gałązkę, która trąd twój kapelusz, kiedy będziesz powracać odrzekł Kopciuszek.
Kupił ojciec na jarmarku dla pasierbic piękne suknie, perły i drogie kamienie, a kiedy w powrotnej drodze wjechał między zielone krzaki, trąciła go gałązka leszczyny i zrzuciła mu kapelusz na ziemię. Zerwał ją więc i zabrał ze sobą.
Powróciwszy do domu, dał pasierbicom to, czego sobie życzyły, a Kopciuszkowi gałązkę leszczyny. Podziękowała mu sierotka, poszła na grób matki, zasadziła na nim gałązkę i płakała tak bardzo, że łzy popłynęły na ziemię i podlały gałązkę, która wkrótce wyrosła na piękne drzewo...
Chodziła sierota na mogiłę matki trzy razy dziennie, płakała tam i modliła się, a za każdym razem biały ptaszek siadał na gałązce drzewa i gdy dziewczynka wyraziła jakieś życzenie, dawał jej to, czego chciała...
Zdarzyło się, że król zapowiedział wielki bal, który miał trwać trzy dni. Rozesłano zaproszenia do wszystkich młodych i ładnych panien w całym kraju, aby syn królewski mógł sobie spośród nich wybrać żonę.
Przyszło także zaproszenie i do obydwóch sióstr, z czego one uradowały się wielce i, przywoławszy Kopciuszka, rzekły do niego:
– Uczesz nas zaraz jak najpiękniej, oczyść nam trzewiki i pozapinaj sprzączki. Idziemy na bal do pałacu królewskiego i musimy pięknie wyglądać.
Usłuchała sierota tego rozkazu, ale zapłakała przy tym, bo sama również chętnie poszłaby na bal. Poprosiła więc macochę, aby jej pójść pozwoliła.
Co? Ty, Kopciuszku?! – zawołała macocha. – Przecież jesteś zasmolona, brudna i chcesz iść na bal!... Nie masz ani sukni, ani trzewików, a chcesz tańcować?...
Ale ponieważ dziewczyna bardzo prosiła, rzekła macocha w końcu:
– Dobrze. Oto wsypałam ci tu miskę soczewicy do popiołu; jeżeli wybierzesz ją w dwie godziny, co do ziarnka, będziesz mogła pójść...
Dziewczynka wyszła tylnymi drzwiami do ogrodu i zawołała:

Białe gołąbeczki, szare turkaweczki
i wszystkie ptaszki podniebne!
Prędko przybywajcie, ziarnka przebierajcie;
dobre do kociołka, a złe do gardziołka!...

Wnet wpadły przez okno do kuchni dwa białe gołębie, za nimi turkawki, aż w końcu nadleciały wszystkie podniebne ptaszki i obsiadły popiół. Gołąbki pokiwały główkami i dalejże dziobać: stuk, stuk, stuk, a w ich ślady zaraz poszły wszystkie inne ptaszki: puk, puk, puk. W niespełna godzinę wybrały dobre ziarnka do miski i odleciały...
Uradowana dziewczynka pobiegła do macochy, pewna, że pójdzie na bal. Ale ta odpowiedziała:
– Nie, Kopciuszku, nie masz sukni i nie umiesz tańcować, na balu wyśmieją cię tylko.
Gdy Kopciuszek zaczął płakać, rzekła macocha:
– Jeżeli mi w przeciągu godziny wybierzesz z popiołu jeszcze dwie miski soczewicy, to pójdziesz z nami.
A myślała sobie:
“Nigdy w życiu tego zrobić nie zdoła..."
Wsypała macocha dwie miski soczewicy do popiołu, a Kopciuszek wybiegł do ogrodu bocznymi drzwiami i zawołał:

Białe gołąbeczki, szare turkaweczki
i wszystkie ptaszki podniebne!
Prędko przybywajcie, ziarnka przebierajcie;
dobre do kociołka, a złe do gardziołka!...

I znów, jak poprzednim razem, wpadły wnet oknem do kuchni dwa gołąbki białe, za mmi turkawki, aż w końcu nadleciały wszystkie podniebne ptaszki i obsiadły popiół. Pokiwały gołąbki główkami i dalejże dziobać: stuk, stuk, stuk, a w ślad za nimi wszystkie inne ptaszki: puk, puk, puk. Wybierały dobre ziarnka do misek. Nawet pół godziny me minęło, gdy ptaszki skończyły robotę i odleciały...
Kopciuszek, uradowany i pewien, że teraz już pójdzie na bal, zaniósł miski z wybraną soczewicą do macochy, ale ta rzekła:
– Nic ci to wszystko nie pomoże, nie pójdziesz na zabawę, bo nie masz sukni i nie umiesz tańczyć; wstyd tylko byś nam przyniosła...
Odwróciła się od niej pogardliwie i odjechała na bal z dumnymi córkami swymi.
Kiedy dom już opustoszał, pobiegł Kopciuszek na grób matki pod leszczynę i zawołał:

Drzewko, drzewko, wstrząśnij się,
złotem, srebrem obsyp mnie!...

Wnet nadleciał ptak i rzucił jej pod nogi suknię złotą i srebrną i trzewiczki wyszywane jedwabiem i srebrem.
Kopciuszek umył się szybko, ubrał i podążył na bal...
Ani macocha, ani siostry nie poznały jej wcale, tylko myślały, że to jakaś obca królewna, tak ślicznie wygląda w złocistej sukni. Nie myślały zupełnie o Kopciuszku, sądząc, że siedzi sobie w kurzu i brudzie i wybiera soczewicę z popiołu...
Królewicz wybiegł aż na schody na spotkanie sieroty, wziął ją za rękę i tańczył z nią. Nie chciał już z nikim tańczyć, nie puszczał jej ręki i kiedy ktokolwiek zbliżał się, ażeby zaprosić ją do tańca, mówił:
– To moja tancerka!
Tańczył tak Kopciuszek aż do wieczora, a gdy nadszedł czas powrotu, królewicz, który chciał się koniecznie dowiedzieć, kto jest ta piękna dziewczyna, rzekł do niej:
– Pójdę z tobą i odprowadzę cię.
Ale ona wymknęła mu się i ukryła w gołębniku.
Czekał tedy królewicz koło jej domu, a gdy ojciec Kopciuszka przyszedł, powiedział mu, że nieznajoma dziewczyna schowała się w gołębniku.
Pomyślał sobie stary: “Czyżby to był Kopciuszek?..."
Kazał sobie przynieść siekierę i motykę, żeby rozbić gołębnik. Okazało się jednak, że nikogo w nim nie ma.
Wrócili wszyscy potem do domu, a tam leży Kopciuszek w popiele, w swojej brudnej podartej sukience, a mała, ciemna, kopcąca się lampa pali się na kominie.
Bo dziewczynka wyskoczyła prędziutko z gołębnika bocznym otworem i pobiegła pod swoją leszczynę; tam zdjęła piękną suknię i położyła na grobie matka, skąd ptak ją zaraz zabrał; w swojej codziennej, szarej sukienczynie usiadła znowu w kuchni, w popiele.
Następnego dnia, kiedy zabawa rozpoczęła się na nowo i rodzice odjechali z obydwiema córkami. Kopciuszek pobiegł do leszczyny i zawołał:

Drzewko, drzewko, wstrząśnij się,
złotem, srebrem obsyp mnie!...

A wtedy ptak zrzucił suknię jeszcze piękniejszą niż poprzednia...
Gdy sierota ukazała się w tej sukni na sali, zadziwił się każdy jej urodzie. Oczekiwał już na nią królewicz, ujął ją za rękę i tylko z nią tańczył. A jeśli kto zbliżył się do niej, zapraszając do tańca, królewicz mówił:
– To moja tancerka!
Kiedy nadszedł wieczór i piękna panienka chciała wracać do domu, królewicz poszedł za nią, ażeby się przekonać, do którego domu wejdzie. Udało się jej jednak wymknąć i wbiec do ogrodu za domem. Rosła tam wielka grusza, okryta owocem najśliczniejszym, a dziewczyna wdrapała się na nią tak zwinnie jak wiewióreczka i skryła się pomiędzy gałęziami.
Nie wiedział królewicz, gdzie mu znikła, zaczekał więc na powrót jej ojca i rzekł:
– Nieznajoma dziewczyna uciekła mi i, zdaje się, wdrapała się na tę gruszę.
Pomyślał ojciec sobie: “Czyżby to był Kopciuszek?..."
Kazał sobie przynieść siekierę i ściął drzewo, ale nikogo na nim nie było.
Poszli do kuchni, a tam Kopciuszek leży jak zwykle, w popiele, bo zeskoczył z drugiej strony drzewa, oddał ptakowi na leszczynie piękne szaty i przyodział się w szarą sukienkę swoją...
Na trzeci dzień, gdy siostry odjechały z rodzicami, Kopciuszek pobiegł znowu na grób matki i zawołał:
Drzewko, drzewko, wstrząśnij się,złotem, srebrem obsyp mnie!...
Zrzucił jej ptak suknię tak wspaniałą i błyszczącą, jakiej jeszcze nigdy nie miała, a trzewiczki były ze szczerego złota...
Gdy tak strojna ukazała się na balu, wszyscy aż zaniemówili z podziwu.
Królewicz tańczył tylko z nią i każdemu, kto chciał ją do tańca zaprosić, mówił:
– To moja tancerka!
I znów wieczorem, kiedy miała wracać do domu, królewicz chciał jej towarzyszyć, lecz uciekła tak prędko, że nie mógł za nią podążyć... Tym razem królewicz uciekł się do podstępu i kazał całe schody wysmarować smołą; kiedy dziewczyna uciekała, przykleił się do stopni trzewiczek z jej lewej nogi...
Porwał go królewicz, a był to trzewiczek mały, zgrabny, a przy tym cały ze złota.
Następnego dnia z samego rana poszedł królewicz do ojca Kopciuszka i rzekł:
– Ta tylko zostanie moją żoną, na której nogę wejdzie ten trzewiczek.
Ucieszyły się obie siostry, gdyż miały bardzo ładne nogi. Starsza poszła zaraz z trzewiczkiem do komory, ażeby go przymierzyć; matka była przy tym. Ale trzewiczek był za mały i choć wciskały go z całej siły, na nogę nie wchodził...
Matka podała jej nóż i rzekła:
– Obetnij palec. I tak, gdy zostaniesz królową, nie będziesz chodziła piechotą...
Córka odcięła palec, z trudem wcisnęła trzewiczek i z zaciśniętymi z bólu zębami wyszła do królewicza.
Ten przekonany, że to ona jest poszukiwaną dziewczyną, zabrał ją na konia, jako narzeczoną, i odjechał...
Droga do zamku królewskiego prowadziła koło grobu matki Kopciuszka, a tam na leszczynie siedziały dwa gołąbki i wołały:

Zawracaj koniczka!...
Krew płynie z trzewiczka!...
Trzewiczek za mały,
a prawdziwa narzeczona
w domu zostawiona!...

Królewicz spojrzał na nogę dziewczyny i zobaczył, że krew płynie... Natychmiast zawrócił konia, odwiózł fałszywą narzeczoną do domu i powiedział, że to nie ta, żeby druga przymierzyła trzewiczek.
Poszła druga do komory przymierzać trzewiczek, wcisnęła palce szczęśliwie, ale cóż, kiedy znów pięta nie wchodzi! Matka podała córce nóż i mówi:
– Utnij kawałek pięty. I tak przecież masz być królową, to piechotą chodzić nie będziesz...
Dziewczyna obcięła kawałek pięty i z trudem wcisnęła nogę do trzewika; zacisnęła z bólu zęby i wyszła do królewicza.
Ten powitał ją jako narzeczoną, wsadził na koń i pojechali.
Gdy przejeżdżali obok leszczyny, dwa gołąbki na krzaku wołać zaczęły:

Zawracaj koniczka!...
Krew płynie z trzewiczka!...
Trzewiczek za mały,
a prawdziwa narzeczona
w domu zostawiona!...

Spojrzał królewicz na nogę, a tu krew płynie z trzewika, znacząc czerwoną plamę na białej pończoszce...
Zawrócił więc konia i odwiózł fałszywą narzeczoną do domu.
I to nie ta – powiada. – Czy nie macie już więcej córek?
Nie – rzecze ojciec – pozostał tylko jeszcze mały, zabiedzony Kopciuszek, córka mojej żony nieboszczki. Lecz ta dziewczyna w żaden sposób nie może być waszą narzeczoną!
Królewicz jednak chciał, aby po nią posłano. Ale macocha rzekła na to:
– Ach, nie!... Ona jest taka brudna, że nie może się za nic pokazać.
Królewicz nalegał, aż wreszcie musiano zawołać Kopciuszka. Umyła więc sobie do czysta twarz i ręce, weszła do izby, ukłoniła się nisko królewiczowi, który jej podał złoty trzewiczek. Usiadła na stołku, zrzuciła ciężki, drewniany chodak i wsunęła bez trudu nogę w trzewiczek, który leżał jak ulany...
A kiedy się podniosła, królewicz spojrzał na nią i poznał w niej zaraz śliczną dziewczynę, z którą tańczył na balu, i zawołał:
– To jest prawdziwa narzeczona!
Macocha i obie siostry przeraziły się i aż pobladły ze złości.
A królewicz wziął Kopciuszka na konia i pojechał.
A gdy przejeżdżali koło leszczyny, zawołały dwa białe gołąbki:

Prowadź prosto konika!...
Krew nie płynie z trzewika!...
Trzewik nie jest za mały!...
Królewicz wiezie prawdziwą narzeczoną...

Bracia Grimm

Co prawda zamieszczone tu ilustracje są do innej wersji Kopciuszka, jednak te wydają mi się najpiękniejsze. Jeśli znajdę lepiej pasujące, to je zamieszczę.



J.M. Szancer